Każdy reżyser po przeczytaniu skryptu, nad którym przyjdzie mu pracować musi sobie zadać pytanie: Jak należycie powinienem poprowadzić narrację by zwabić widzów do kina i skupić ich uwagę na tyle długo by przytrzymać ich przy projekcji aż do samych napisów końcowych? „Wada ukryta” stanowi zaś ewenement pod tym względem. Łatwiej byłoby mi bowiem wyobrażenie sobie Paula Thomasa Andersona rozmyślającego nad tym jak skutecznie potencjalnego widza zrazić do swojego filmu, niżeli go przyciągnąć. Wpierw bowiem kreśli on intrygę przy której przyjdzie nam ślęczeć przez następne trzy godziny, a następnie robi wszystko by widz nie był w stanie jej śledzić. To na szczęście tylko złudne pozory i reżyser zna metodę na tego typu szaleństwo.
Bo jakie to ma znaczenie jeśli nie nadążamy nad główną osią fabularną skoro nawet główny bohater temu nie jest w stanie podołać… Doc Sportello, bo o nim tu mowa, to uzależniony od trawki prywatny detektyw prowadzący hipisowski tryb życia, któremu przyjdzie poprowadzić parę zbyt zawiłych śledztw jak na jego kompetencje i przy okazji wplątać się nie raz w jeszcze większe kłopoty. Ma jednak porządną motywację by wciąż brnąć przed siebie i się nie poddać. Wszystkie ze spraw zdają się ze sobą zazębiać i w każde z nich w pewien sposób jest zamieszana jego była dziewczyna - Shasta, która jednej enigmatycznej nocy żegnając się z Doc’iem znika bez śladu. Całe zamieszanie, więc nabiera wymiaru bardzo osobistego. Doc robi co może, ale niestety kolejne tropy wzmagają tylko już i tak wszechobecne poczucie dezorientacji. Zarówno u niego, jak i u nas. Już od samego początku reżyser obsypuje widza dziesiątkami nazwisk i informacjami, które później okazują się grać większą rolę. Jest to mimo wszystko zabieg jak najbardziej zamierzony. Anderson prowadzi tu niemalże szyderczą grę ze swoim odbiorcą. Wręcz się z nas naigrywa wpierw usypiając naszą czujność, by później móc nam wytknąć ignorancję.
W gruncie rzeczy nie powinniśmy się tym przejmować. Paradoksalnie nie samo śledztwo jest tu najważniejsze. Bowiem reżyser oferuje nam tu coś w zamian. Cała intryga stanowi w gruncie rzeczy jedynie pretekst by móc widzowi dać szansę zanurzyć się w skorumpowanym i dekadenckim świecie Los Angeles z lat 70 i poznać je od podszewki. Przyjdzie nam tu bowiem zapoznać się z niemalże każdą dostępną w okolicy warstwą społeczną. Nie brakuje tu ulicznych ćpunów, dilerów, komisarzy policji, czy wysoko postawionych biznesmenów. Zaś każde przesłuchanie prowadzone przez Doc’a to krótkometrażowa perełka sama w sobie. Próżno i tak wśród tego potoku słów znaleźć jakieś znaczące dla śledztwa informację, większość z nich to w dużej mierze zaprawiony narkotykami bełkot, przepełniony pseudofilozoficznymi przemyśleniami i żalami rozgoryczonych ludzi swoim pustym życiem. To co najważniejsze jednak - Paul Thomas Anderson pośród tej prześmiewczo-satyrycznej otoczki nie zdołał się zatracić i zadbał o to by za tymi wszystkimi historiami kryli się mimo wszystko ludzie, a nie jedynie śmierdzące stereotypami karykatury, niezależnie od tego jak przerysowani by się z pozoru oni nie wydawali. Należy mieć na uwadze, że każdy śmiech kryje tu za sobą tak naprawdę gorzki smak tragedii. Najlepszym tego przykładem jest sam Doc, którego niechlujnie i mozolnie prowadzone śledztwo stanowi tak naprawdę jedną wielką desperacką próbę mającą na celu odzyskanie swojego dawnego życia. Co za tym idzie - spokoju jak i odkupienia. To wbrew wszelkim pozorom świat, w którym każdy coś stracił i każdy chce coś odzyskać.
Świetny blog! Bardzo dobre recenzje filmów, proszę o więcej!!! (na przykład Jamesa Bonda)
OdpowiedzUsuń