niedziela, 20 sierpnia 2017

Baby Driver - recenzja

Jak sam reżyser przyznaje - wszystko zaczęło się od utworu zespołu Blues Explosion zatytułowanego „Bellbottoms”, którego konstrukcja i tempo, jak twierdzi Wright byłaby idealna do napadu na bank i szybkiej ucieczki. Później pojawił się teledysk dla Mint Royale korzystający z idei pościgu samochodowego w rytm muzyki, a dziś możemy już w kinach podziwiać w pełnej krasie koncept, który wykiełkował w głowie reżysera parę dobrych lat temu. „Baby Driver” to film zbudowany na pozornie prostym, lecz wyjątkowo trudnym w realizacji założeniu. Wright łamie tu jedną z podstawowych zasad rządzących kinem i zaprasza nas do świata gdzie nad obrazem władzę przejmuje muzyka.

Na papierze ten film jednak zdaje się nie kryć przed nami nic szczególnego. Typowe love story zmiksowane z porządnym heist movie. Historia jaką zdążyliśmy w kinie pochłonąć już nie jeden raz. Nową jakość nadaje zaś sama perspektywa z jakiej będziemy mieli okazję doświadczyć tego całego zamieszania – za pośrednictwem oczu i uszu tytułowego bohatera. Baby (Ansel Elgort) to chłopak jedyny w swoim rodzaju. Obdarzony niebywałą umiejętnością prowadzenia samochodów i świetnym gustem muzycznym, ale także posiadający dramatyczną przeszłość, wadę słuchu niepozwalającą mu się skupić bez ciągłego słuchania kolejnych to utworów na swojego ipoda i porządnym długiem do spłacenia u geniusza przestępczego półświatka – Doca (Kevin Spacey). Gdyby tego było mało, Baby się zakochuje i zaczyna powoli mu ciążyć przestępcze życie jakie jest zmuszony potajemnie prowadzić.

Co prawda nasz protagonista nijak nie pasuje do świata, który go otacza i wręcz komicznie kontrastuje wśród bandy przestępców i wyrzutków społecznych, ale nie da się też ukryć, że nie ma sobie równych w tym co robi. Baby to istny diabeł za kierownicą. I nie mam tu na myśli jedynie świetnej pracy kaskaderów jaką musieli odwalić przy tym filmie, ale samą choreografię ucieczek i precyzję z jaką zostały poszczególne ujęcia zaplanowane. W rękach Wrighta samochód staje się integralnym elementem ścieżki muzycznej wytyczonej przez Baby`ego, a kolejne zakręty, efekciarskie piruety, pisk opon oraz ryk silnika tworzą jeden spójny balet. To nie tyle montaż filmu jest podporządkowany rytmowi muzyki co jego akcja. I to w całości, także poza trasą…

Nie ma bowiem znaczenia czy Baby spaceruje po ulicy, gotuje śniadanie czy przygotowuje się do kolejnego skoku – jego Ipod zawsze będzie grać pierwsze skrzypce. To obsesja, której powierza całe swoje życie, daje się ponieść i kierować poprzez muzykę, podobnie jak reżyser tworząc ten film. Jest to wręcz niebywałe z jak dużą pieczołowitością i dbałością o detale mamy tu do czynienia. Rozpisując większość scen, podporządkowując im tempo oraz rytm muzyki jednocześnie nie gubiąc przy tym fabuły filmu jest nie lada osiągnięciem. Wright nie popada tu w pustą teledyskowość jak wielu jego kolegów po fachu. Udaje mu się całe to szaleństwo w jakiś sposób trzymać w ryzach i nie pozwala by warstwa dźwiękowa przyćmiła aktualnie opowiadaną historię. Tu wszystko zdaje się ze sobą współgrać, żyć w pewnej przedziwnej symbiozie, tak jakby jedno bez drugiego nigdy nie miało istnieć. Kreuje się w ten sposób przed naszymi oczami jedyne w swoim rodzaju audiowizualne doświadczenie.

Problem jednak tkwi w tym, że Wright zdążył już przyzwyczaić swoją widownię do swojego pokręconego stylu, sterty dziwactw i energii o mocy bomby atomowej, a „Baby Driver” w zestawieniu z poprzednimi dziełami tego reżysera wypada niczym wersja light tego co Brytyjczyk ma od siebie do zaoferowania. Jest to najbliższy mainstreamowym standardom film jaki wyszedł spod ręki tego twórcy. Co przy nazwisku takiego twórcy jakim jest Wright to nie lada skaza. Z jednej strony można się cieszyć, że nie utknął w swojej pastiszowej i przesadzonej do granic możliwości stylistyce, z drugiej zaś marudzić na obranie tak banalnej w swojej prostocie ścieżki. Do tego sam scenariusz nie pomaga, który wygląda jakby był odrysowany od jednego z najpospolitszych szablonów z jakim widownia już od dawna jest zaznajomiona.  Co prawda nie brakuje tu paru typowych dla Wrighta twistów, a bohaterowie są na tyle charyzmatyczni i oryginalni, że nie sposób się ich losem nie przejąć, jednak jest to w moim odczuciu trochę za mało by traktować ten film jako unikalną i pełnokrwistą podróż, która została by ze mną na trochę dłużej po opuszczeniu sali kinowej. Najnowsze dzieło Wrighta zapamiętam raczej jako ciekawe doświadczenie. Mimo wszystko, „Baby Driver” to udany projekt i pewnie jeszcze przez długi czas będzie stanowić jedyne w swoim rodzaju widowisko. Co ważniejsze jednak, to kolejny dowód na to jak dużo można jeszcze zdziałać w ramach kina blockbusterowego i, że nie istnieje żadna bariera, która by dzieliła filmy autorskie od komercyjnych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz