Streszczając samą fabułę filmu prezentuje się ona dosyć prosto. Mamy dwójkę bohaterów, a pomiędzy nimi Los Angeles. Sebastian jest ambitnym muzykiem jazzowym grającym do kotleta, a Mia młodą aktorką starającą się o angaż w filmie. Wraz z postępem fabuły ich drogi powoli zaczynają się przeplatać by po pewnym czasie te nic nieznaczące, błahe spotkania przerodziły się w poważny związek. Jednak by nie wprowadzać nikogo w błąd warto dodać, że to tak naprawdę marzenia głównych bohaterów stanowią motyw przewodni całego filmu, a ich miłość do muzyki, czy kina prezentują się tutaj równie szczerze i wyraziście co uczucia pomiędzy nimi. Niestety jak się sami z czasem przekonają nie jest te oba światy tak łatwo ze sobą pogodzić i wydaje się, że w końcu będą zmuszeni wybrać tylko jedną z tych ścieżek.
Najpiękniejsza i najważniejsza pozostaje jednak sama droga, którą
przyjdzie im przeżyć. Jest to niepozbawiona radości, ale też i smutku kręta
autostrada, na której końcu nikt nie wie czego może się spodziewać. Istny
emocjonalny rollercoaster po meandrach wzlotów i upadków. Reżyserowi udało się
już właściwie w pierwszych minutach filmu ścisnąć mnie za serce, po czym nie
puścił aż do samego końca, w międzyczasie doprowadzając mnie nie raz do śmiechu
czy łez. Chazelle doskonale wie kiedy pozwolić widzowi niewinnie bujać w obłokach wraz z
bohaterami i pozwolić mu się ponieść
musicalowemu szaleństwu, a kiedy jest pora na bolesne zejście z powrotem na ziemię. W La La Land amerykański sen nigdy nie trwa wiecznie i co jakiś czas ściera się ze zwykłą codziennością. Czasami film przypomina wręcz senną fantazję, a kiedy indziej potrafi stać się
bardzo przyziemny. Na ekranie dokładnie tak jak w życiu każdego widza nic nie
trwa niezmiennie. To raczej wiecznie kręcące się koło, równie pospolite co
jedyne w swoim rodzaju.
Całości oczywiście dopełniają zapierające dech w piersiach sceny
czysto musicalowe, a ich widowiskowość opiera się na idealnie skomponowanej
mieszance świetnej ścieżki dźwiękowej, przemyślanej
choreografii, popisów operatorskich i odpowiedniej podbudowie. Nie sposób tu
chociażby nie wspomnieć o imitującej pojedyncze ujęcie scenie na autostradzie otwierającej
cały film wraz z utworem Another Day of Sun.
To bezpretensjonalnie rozbuchany, energiczny i elektryzujący występ, a jednocześnie
niezwykłe wyzwanie realizatorskie i chyba najlepszy możliwy sposób by rozpocząć
tego typu film. Nie dość, że stanowi niezbędny zastrzyk energii to dodatkowo
przygotowuje nas na resztę seansu i wprawia w odpowiedni nastrój. Z drugiej
strony barykady mamy utwory i występy znacznie bardziej kameralne, stonowane,
czy też po prostu refleksyjne i melancholijne. Szczególnie wyróżniają się w tym
zestawieniu dwa utwory. Pierwszy z nich to The
Fools Who Dream, który stanowi puentę całego filmu. Drugi zaś to przeplatające
się przez całą fabułę City of Stars,
które konsekwentnie za każdym kolejnym razem wiązało się z emocjami o sile
bomby atomowej. Jednak w zależności od kontekstu utwór ten zdawał się
wybrzmiewać zawsze nieco inaczej. Ciężko mi sobie w ogóle wyobrazić ten film
bez tej muzyki, stanowi ona tak ściśle integralną część całej opowieści i
świetnie odzwierciedla cały scenariusz. Podsumowując samą warstwę muzyczną dodam
tylko, że połowa soundtracku już zdążyła zagościć w mojej głowie i pewnie jeszcze
przez dłuższy czas nie przestanę sobie nucić cichutko pod nosem poszczególnych
piosenek.
Jak zatem wokół tego wszystkiego sprawdzają się sami
aktorzy? Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że Emma Stone i Ryan Gosling
ponownie stanowią zgrany, ekranowy duet, ale wartym nadmienienia jest, że oboje
wspinają się na szczyt swojego aktorskiego rzemiosła, zwłaszcza Emma, która
dała występ na miarę Oscara. Pod względami czysto realizatorskimi też nie mam
na co narzekać. Oko zachwycają zarówno barwna scenografia i kostiumy co
niebanalny montaż i widowiskowa zabawa światłem. Gdyby tego mało, Los Angeles w
obiektywie operatora – Linusa Sandgrena zdobywa niespotykanego dotąd uroku i
magicznego klimatu. Sprawił wręcz, że samo miasto stało się tutaj pełnoprawną
postacią. Zresztą jakie inne miejsce na świecie nadawało by się lepiej na opowiedzenie
historii o dążeniu do własnych marzeń. Los Angeles jest tu ukazane jako miasto
pełne możliwości, ale także dla wielu symbol niedoścignionych ambicji. Reżyser
doskonale zdaje sobie z tego sprawę i nie wacha się obdarowania przemysłu
muzycznego jak i filmowego szczyptą ironii i cynizmu.
Z westchnieniem mogę stwierdzić, że La La Land okazał się być nawet lepszym filmem niż tego oczekiwałem.
Z pozoru prostym i kameralnym, ale z drugiej strony rozbuchanym i kipiącym od
emocji. To kino totalne i niepowtarzalna podróż, której długo nie zapomnę. A
sam Chazelle jawi się w tej chwili jako jeden z ciekawszych reżyserów. Jak
mało kto potrafi czerpać garściami ze starego Hollywood i stworzyć przy tym coś zupełnie
nowego. Dostosowanego do współczesnych standardów. La La Land to wielki hołd dla kina musicalowego, ale nie zostaje przez to w tyle. Chazelle idzie przed siebie, a jednocześnie przywraca to czego dawno w kinie zabrakło. Jak twierdzi jeden z bohaterów filmu - nie da się być jednocześnie zapatrzonym w przeszłość i prosperować do zostania rewolucjonistą. Reżyser La La Land pokazuje jednak, że jedno drugiemu nie zawadza i nie powinniśmy porzucać tego co już przeminęło. To była wspaniała nostalgiczna podróż, ale także powrót nadziei na reanimację całego gatunku. Nie mam już co do tego wątpliwości, że Chazelle to świetny reżyser i jak najbardziej nie mogę się doczekać jego następnych dokonań. Oby wiązały się z równie
niezapomnianymi przeżyciami!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz