Gdy film się rozpoczyna jest on jeszcze małym chłopcem. Poznajemy
go jako czarnoskórego, zagubionego dzieciaka pochodzącego z ubogiej rodziny.
Jego matka ćpa, a ojciec nie żyje. Zaś rówieśnicy nieustannie go dręczą i się
naśmiewają. Jak mało komu ciężko mu jest znaleźć miejsce na świecie, gdzie
czułby się jakkolwiek potrzebny. Jedyną osobą, w której odnajduje wsparcie i
zrozumienie jest postać grana przez Mahershala Aliego. W pewnym stopniu pełni
on funkcję mentora dla głównego bohatera. Jego rola jest tu na tyle kluczowa,
że pomimo pojawienia się tylko w pierwszym akcie to jej wpływ jest widoczny
przez całą resztę filmu. Przede wszystkim w zachowaniach i działaniach Chirona.
Zresztą na takim schemacie zbudowany jest cały film.
Przypomina jedne wielkie domino, w którym jedna popchnięta kostka zawsze wiąże
się z pewnymi konsekwencjami. Przez co nawet specyficzna konstrukcja scenariusza
nie przeszkadza w jego odbiorze i nie widzę możliwości by odbiorca przez przeskoki
czasowe mógł się w jakiś sposób pogubić. fascynujące jest tego typu
przyglądanie się rozwojowi bohatera na przestrzeni lat i zarazem obserwowanie
zmian jakie zachodzą w jego życiu. Razem z nim dorasta także jego przyjaciel
Kevin. Uzupełnia on rolę protagonisty, a jednocześnie stanowi jego kontrast i
pewną wariację typu: Co by było gdyby?
Sam tytuł odnosi się do słów, które przytacza jeden z
bohaterów. Opowiada jak to kiedyś pewna starsza pani zwracając mu uwagę
powiedziała, że skóra czarnoskórych przy świetle księżyce wydaje się być
niebieska. I to właśnie w akompaniamencie takiego zjawiska ma miejsce
najważniejsza scena w całym filmie. Ma ona miejsce w samym środku fabuły i
można odnieść wrażenie, że została wyciągnięta z innego świata. Jakby
bohaterowie przenieśli się do innego, piękniejszego miejsca, znajdującego się
gdzieś poza czasem, wszelkimi zasadami i przeciwnościami losu. Jest szczera i
pozbawiona jakichkolwiek oznak okrucieństwa, którego Chiron musi wiecznie
doświadczać. Zniebieściała skóra bohaterów tylko potęguje ten efekt
odrealnienia. Niestety blask księżyca nigdy nie trwa wiecznie i zawsze musi
przyjść kolejny wschód słońca.
Moonlight to film
wygrany przede wszystkim na subtelnościach. Jenkins jest świadom, że za pomocą
obrazu, czy dźwięku jest w stanie wyrazić więcej niż byłby w stanie dokonać
tego w samym scenariuszu. To dzieło opowiadane emocjami przekazywanymi za
pośrednictwem świetnego aktorstwa, wymownym ujęciom, czy też niebanalnym doborze
muzyki do sytuacji. Reżyser ma tu w zwyczaju pewnymi zabiegami przykuwać uwagę
widza na elementy, wobec których najpewniej przeszlibyśmy po prostu obojętnie.
Sama historia nie ma tu większego znaczenia, liczą się głównie emocje z jakimi się
ona wiążę. To one są wysunięte na pierwszy plan, a psychologia bohaterów
stanowi tu najważniejszą oś fabuły.
Co najważniejsze Jenkinsowi udaje się tu uciec od utartych już
archetypów, czy stereotypów. Czasami wręcz im zaprzecza, a chyba łatwo się
zgodzić, że przy tego typu fabule było to szczególnie łatwe. Na szczęście
reżyser znalazł sposób by opowiedzieć historię o nietolerancji po swojemu, nie
popadając przy tym w sztampę czy sztuczną ckliwość. To film o poszukiwaniu
akceptacji, zrozumienia, miłości, a przede wszystkim samego siebie. Jenkins udowadnia
nam, że chyba nie ma nic łatwiejszego jak powiedzieć komuś bądź sobą i nic trudniejszego jak wcielenie tego planu w życie.
Świat po prostu nie chce byśmy byli kim jesteśmy, co rusz nas szturcha,
popycha, odciąga. Możemy to zaakceptować albo z tym walczyć, rezultat jednak
będzie podobny. Każdy człowiek to tak naprawdę fuzja tego co jego, a tym co
otoczenie w nim wykształciło. Najgorsze jest jednak, gdy zaczynamy udawać kogoś
innego by choć na chwilę poczuć się akceptowani. To jeden z najciekawszych
filmów o tolerancji jaki miałem okazję obejrzeć. Niebanalny, poruszający,
szczery i co najważniejsze – zapadający w pamięć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz