piątek, 14 kwietnia 2017

T2 Trainspotting - recenzja

Minęło ponad 20 lat od czasu kiedy pierwsza powieść szkockiego pisarza Irvina Welsha trafiła na ekrany kin, Danny Boyle stworzył swój najważniejszy film w karierze otwierając tym samym zarówno sobie jak i Ewanowi McGregorowi prostą drogę do Hollywood, a masowa publika zapoznała się z Rentonem i spółką. Zdawać by się mogło, że to szmat czasu. Jednak znajdą się też tacy, którzy nie będą w stanie uwierzyć, że od premiery pamiętnego „Trainspotting” minęły już dwie pełne dekady. Trudno im się zresztą dziwić, to przecież
doskonały film! Owiana już kultem i niemałą dozą nostalgii produkcja nadal stanowi jedną z ciekawszych podejść do tematyki narkotykowej z jaką mieliśmy do czynienia na dużym ekranie. Bez męczącego moralizatorskiego tonu i nadmiernej depresji w tle, ekipa z Edynburga zaskarbiła sobie sympatię milionów widzów na całym świecie. Powstanie więc sequela, prequela czy czegokolwiek innego w tym stylu było zaledwie kwestią czasu. Kto jednak by się spodziewał, że po 20 latach dostaniemy kontynuację z tym samym składem obsadowym i Boylem na stołku reżysera. Pytanie więc jest proste i nasuwa się samo: jak wypadł ten ich mały powrót do przeszłości?

Twórcy nie udają, ze minęło zaledwie dwa, pięć, czy tylko dziesięć lat. Choć mentalność głównych bohaterów mogłaby właśnie na to wskazywać. Mimo, że świat wyraźnie poszedł do przodu tak oni dają nam do zrozumienia, że pozostali w latach 90. Sick Boy wciąż nie jest w stanie pogodzić się ze zdradą jego przyjaciela, Begbie by najchętniej wszystkich pozabijał, a Spudowi życie nieustannie wymyka się spod kontroli. Może się wydawać, że najdalej z nich wszystkich posunął się Renton. Zamieszkał w Amsterdamie, znalazł pracę i zaczął prowadzić zdrowy tryb życia. Tak jak sobie obiecywał – „wybrał życie”. Szybko jednak przekonamy się, że tylko złudzenie. Bohater dalej błądzi w myślach po odmętach przeszłości, a czyny, których dokonał nie dają mu spokoju. To ostatecznie skłania go do powrotu do rodzimego miasta w celu rozliczenia się z swoim starym życiem. Na miejscu okazuje się być on wyjątkowo zagubiony. Nie jest przyzwyczajony do nowych standardów, czy chociażby większej różnorodności etnicznej. Pomimo faktu, że właśnie tutaj się urodził i spędził większość swojego życia to nie pasuje on do ówczesnej infrastruktury Edynburga. Czasy się może zmieniły, ale nasi bohaterowie tego nie dostrzegli. Oni wszyscy utknęli w pułapce, którzy sami sobie stworzyli. W ich wypadku nostalgia okazała się być równie śmiertelna i uzależniająca co niegdyś heroina. To teraz ona nie pozwala bohaterom brnąć do przodu i uniemożliwia im w pełni „wybrania życia”. Zamiast tego dominuje tu fatalne poczucie straconego czasu i brak nadziei na lepsze jutro. Bohaterowie myślą, że wszystko co najważniejsze już minęło, a ich los został przesądzony.

Przeciwwagą dla całej ferajny stanowi Veronika – imigrantka z Bułgarii, która jak mówi w jej kraju: „Nikt nie myśli o tym, co było, bo przeszłość to tylko cierpienie”. Świetnie zagrana przez Nedjalkową bohaterka, początkowo sprawia wrażenie zbędnej dla fabuły, jednak szybko okazuje się być ważnym elementem scenariusza. Symbolizuje nadejście nowych czasów i  stanowi powiew zdrowego rozsądku wśród zaślepionych bohaterów. Poza tym, pełni rolę narratora pobocznego, co jakiś czas dorzucającego swoje trzy grosze komentując zachowania i wydarzenia, których jest obserwatorem. Co najważniejsze jednak, bez niej ta cała podróż mogłaby się skończyć znacznie gorzej. To dzięki niej Spud odnajduje powołanie i wraz z postępem akcji zaczyna pisać książkę autobiograficzną. To przy niej Sick Boyowi chce się żyć i dążyć do wyznaczonych sobie celów, a Renton to właśnie jej decyduje się wyrzucić z siebie cały żal, parafrazując przy tym monolog „Choose life” z pierwszej części.

Pomimo tego, że uwspółcześniony wywód, tak jak można było się spodziewać w większości stanowi komentarz na temat dzisiejszego świata i roli mediów społecznościowych, to szybko zamienia się w bardzo osobiste, gorzkie, lecz szczere przeprosiny wobec całego świata i krzyk o pomoc. Nie jest to zresztą jedyna wariacja znanego już dobrze motywu. Film jest nimi wypchany po brzegi, a wejście w bezpośrednią konwersację z jedynką tak naprawdę jest jego podstawowym założeniem.  Nazwanie jednak „T2” byle dialogiem meta filmowym byłoby nie lada niedopowiedzeniem. Jako odbiorcy będziemy mieli okazję zobaczyć  całe sceny żywcem wyrwane z oryginału. Raz przytaczane za pomocą prostych retrospekcji, innym zaś dzięki szybkim, przebitkom lub za pośrednictwem Spuda, który w pewnym momencie fabuły staje się głównym narratorem całej historii co rusz przytaczającym wydarzenia z przeszłości. Zarówno tej, którą mieliśmy już okazję poznać, jak i takiej, która odbyła się poza kadrem. Poza tym, odwiedzimy te same miejsca, będziemy świadkami podobnych scen, no i ponownie spotkamy się z tymi samymi bohaterami. Jednak wraz z czasem wszystko uległo zmianie i nic nie jest takie samo. Wąskie i brudne uliczki Edynburga okazują się być nie tak przytłaczające i obskurne co kiedyś, niektórzy bohaterowie wyszli na prostą, inni zaś zmarli, a wypowiedzi postaci, czy zdarzenia, choć często podobne to czasami sam kontekst potrafi zmienić ich znaczenie, czy wydźwięk. Co ciekawe tyczy się to także samej formuły filmu, bo nie sami aktorzy, ale także i reżyser przez dwie dekady nieco się zmienił. Cel jest podobny co przy produkcji pierwszej części – bawić się formą jak to tylko możliwe. Jednak już na pierwszy rzut oka widać, że to szaleństwo w innym stylu. Unowocześnione o nowe możliwości, czasami wręcz do przesady. Wyjątkowo ciekawym zabiegiem jest tu chociażby zremixowanie utworów muzycznych znanych z jedynki i udawanie jakby nigdy nic, że to te same. I nieważne czy to ma sens czy nie, nawet jeśli mamy tu do czynienia z piosenką puszczoną ze starej płyty winylowej znalezionej w kartonie po rupieciach to na pewno nie będzie brzmieć tak jak kiedyś. Tym sposobem Iggy’emu Popowi znikąd zaczyna nagle towarzyszyć The Prodigy, a „Born Slippy” zamienia się w „Slow Slippy”. Analogicznie tak można by było określić całe „T2” – niby znamy już ten kawałek, ale brzmi tak jakbyśmy doświadczali czegoś zupełnie nowego. Inna konwencja i gatunek, za to ten sam świat i bohaterowie.

Jestem jednak świadom, że niektórym widzom zapewne nie przypadnie do gustu taki zabieg i poczują się raczej rozczarowani, gdy uświadomią sobie, że nie będą mieli do czynienia z nową opowieścią w duchu pierwszej części, a zamiast tego otrzymają cały stos materiału, który już dobrze znają. Można by łatwo zarzucić temu filmowi, że po drodze gubi gdzieś własną tożsamość i staje się raczej suplementem uzupełniającym część pierwszą. Do pewnego stopnia jest to prawda, ale taka już specyfika tego dzieła i czym prędzej się z nią pogodzimy tym lepiej dla nas. Na odpowiedni trop powinny nas już nakierować słowa: „Nostalgia, dlatego tu jesteś”, którymi to Sick Boy zwraca się do Rentona, a raczej reżyser do widza. To jest moment, w którym powinniśmy sobie uświadomić, że przecież właśnie to nas ściągnęło na salę kinową. Czysta chęć przypomnienia sobie starych „dobrych” czasów. Boyle jak najbardziej realizuje nasze pragnienia, tylko w nie do końca taki sposób o jakim myśmy początkowo myśleli. „T2” od początku do końca bazuje na nostalgii, ale robi to w samoświadomy i inteligentny sposób. Reżyser idzie tu na przekór oczekiwaniom widowni i pokazuje jak podobni do bohaterów filmu jesteśmy. Siedząc na sali kinowej zapewne tkwimy w podobnym miejscu co oni, ponieważ na każdym z nas ciąży bagaż nostalgii, przez który nie jesteśmy w stanie pogodzić się z faktem, że pewne rzeczy już po prostu minęły. Niestety tkwienie w miejscu i spoglądanie bezustannie w przeszłość nie pozwoli nam posunąć się do przodu, a tym bardziej nie sprawi, że te dawne lata nagle powrócą. Nie oznacza to też jednak, że powinniśmy porzucić wszystko to co było i zacząć życie od początku. Wręcz przeciwnie, Boyle proponuje nam rozliczyć się z minionymi latami, zaakceptować je, bo i tak nie mamy już na nie wpływu. Należy skupić się na tym co jest teraz, bo tak łatwo może się to zmienić w kolejny stracony rok życia.

Z jednej strony mi wstyd, że za tę recenzję zabrałem się tak późno. Z drugiej zaś, gdybym ją napisał na gorąco, zaraz po seansie to bym tego po prostu żałował. Cały tekst by wyglądał diametralnie inaczej, a moja opinia po zaledwie dwóch tygodniach byłaby już nieaktualna. Wszystko za sprawą błędnej interpretacji obrazu jaką początkowo przyjąłem. Po wyjściu z sali kinowej byłem umiarkowanie usatysfakcjonowany, ale narzekałem, że ta produkcja nie proponuje nic od siebie, jedynie nostalgiczne wspominki. Tak jakby sami twórcy woleliby bym oglądał w tym czasie część pierwszą niżeli jej kontynuację. Po pewnym czasie na szczęście natknąłem się na wywiad z Dannym Boylem, w którym to reżyser mówił, że o to właśnie mniej więcej chodziło. Jest to nie tylko opowieść o paczce przyjaciół z Edynburga lub o nas samych, ale i komentarz Danny’ego Boyla o wszelkich remake’ach, sequelach i prequelach tworzonych po latach. Bo nieważne jak bardzo czegoś byśmy nie kochali to powinniśmy się z tym pogodzić, że wszystko kiedyś się kończy i należy to zaakceptować. Zarówno w kinie, jak i w prawdziwym życiu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz