doskonały film! Owiana już kultem i niemałą dozą nostalgii produkcja nadal stanowi jedną z ciekawszych podejść do tematyki narkotykowej z jaką mieliśmy do czynienia na dużym ekranie. Bez męczącego moralizatorskiego tonu i nadmiernej depresji w tle, ekipa z Edynburga zaskarbiła sobie sympatię milionów widzów na całym świecie. Powstanie więc sequela, prequela czy czegokolwiek innego w tym stylu było zaledwie kwestią czasu. Kto jednak by się spodziewał, że po 20 latach dostaniemy kontynuację z tym samym składem obsadowym i Boylem na stołku reżysera. Pytanie więc jest proste i nasuwa się samo: jak wypadł ten ich mały powrót do przeszłości?
Twórcy nie udają, ze minęło zaledwie dwa, pięć, czy tylko
dziesięć lat. Choć mentalność głównych bohaterów mogłaby właśnie na to
wskazywać. Mimo, że świat wyraźnie poszedł do przodu tak oni dają nam do
zrozumienia, że pozostali w latach 90. Sick Boy wciąż nie jest w stanie
pogodzić się ze zdradą jego przyjaciela, Begbie by najchętniej wszystkich
pozabijał, a Spudowi życie nieustannie wymyka się spod kontroli. Może się
wydawać, że najdalej z nich wszystkich posunął się Renton. Zamieszkał w
Amsterdamie, znalazł pracę i zaczął prowadzić zdrowy tryb życia. Tak jak sobie
obiecywał – „wybrał życie”. Szybko jednak przekonamy się, że tylko złudzenie.
Bohater dalej błądzi w myślach po odmętach przeszłości, a czyny, których
dokonał nie dają mu spokoju. To ostatecznie skłania go do powrotu do rodzimego
miasta w celu rozliczenia się z swoim starym życiem. Na miejscu okazuje się być
on wyjątkowo zagubiony. Nie jest przyzwyczajony do nowych standardów, czy chociażby
większej różnorodności etnicznej. Pomimo faktu, że właśnie tutaj się urodził i
spędził większość swojego życia to nie pasuje on do ówczesnej infrastruktury
Edynburga. Czasy się może zmieniły, ale nasi bohaterowie tego nie dostrzegli. Oni
wszyscy utknęli w pułapce, którzy sami sobie stworzyli. W ich wypadku nostalgia
okazała się być równie śmiertelna i uzależniająca co niegdyś heroina. To teraz
ona nie pozwala bohaterom brnąć do przodu i uniemożliwia im w pełni „wybrania
życia”. Zamiast tego dominuje tu fatalne poczucie straconego czasu i brak
nadziei na lepsze jutro. Bohaterowie myślą, że wszystko co najważniejsze już
minęło, a ich los został przesądzony.
Przeciwwagą dla całej ferajny stanowi Veronika – imigrantka
z Bułgarii, która jak mówi w jej kraju: „Nikt nie myśli o tym, co było, bo
przeszłość to tylko cierpienie”. Świetnie zagrana przez Nedjalkową bohaterka,
początkowo sprawia wrażenie zbędnej dla fabuły, jednak szybko okazuje się być ważnym
elementem scenariusza. Symbolizuje nadejście nowych czasów i stanowi powiew zdrowego rozsądku wśród
zaślepionych bohaterów. Poza tym, pełni rolę narratora pobocznego, co jakiś czas
dorzucającego swoje trzy grosze komentując zachowania i wydarzenia, których
jest obserwatorem. Co najważniejsze jednak, bez niej ta cała podróż mogłaby się
skończyć znacznie gorzej. To dzięki niej Spud odnajduje powołanie i wraz z
postępem akcji zaczyna pisać książkę autobiograficzną. To przy niej Sick Boyowi
chce się żyć i dążyć do wyznaczonych sobie celów, a Renton to właśnie jej decyduje
się wyrzucić z siebie cały żal, parafrazując przy tym monolog „Choose life” z pierwszej
części.
Pomimo tego, że uwspółcześniony wywód, tak jak można było
się spodziewać w większości stanowi komentarz na temat dzisiejszego świata i
roli mediów społecznościowych, to szybko zamienia się w bardzo osobiste,
gorzkie, lecz szczere przeprosiny wobec całego świata i krzyk o pomoc. Nie jest
to zresztą jedyna wariacja znanego już dobrze motywu. Film jest nimi wypchany
po brzegi, a wejście w bezpośrednią konwersację z jedynką tak naprawdę jest
jego podstawowym założeniem. Nazwanie
jednak „T2” byle dialogiem meta filmowym byłoby nie lada niedopowiedzeniem. Jako
odbiorcy będziemy mieli okazję zobaczyć całe sceny żywcem wyrwane z oryginału. Raz
przytaczane za pomocą prostych retrospekcji, innym zaś dzięki szybkim,
przebitkom lub za pośrednictwem Spuda, który w pewnym momencie fabuły staje się
głównym narratorem całej historii co rusz przytaczającym wydarzenia z
przeszłości. Zarówno tej, którą mieliśmy już okazję poznać, jak i takiej, która
odbyła się poza kadrem. Poza tym, odwiedzimy te same miejsca, będziemy
świadkami podobnych scen, no i ponownie spotkamy się z tymi samymi bohaterami.
Jednak wraz z czasem wszystko uległo zmianie i nic nie jest takie samo. Wąskie
i brudne uliczki Edynburga okazują się być nie tak przytłaczające i obskurne co
kiedyś, niektórzy bohaterowie wyszli na prostą, inni zaś zmarli, a wypowiedzi
postaci, czy zdarzenia, choć często podobne to czasami sam kontekst potrafi
zmienić ich znaczenie, czy wydźwięk. Co ciekawe tyczy się to także samej
formuły filmu, bo nie sami aktorzy, ale także i reżyser przez dwie dekady nieco
się zmienił. Cel jest podobny co przy produkcji pierwszej części – bawić się
formą jak to tylko możliwe. Jednak już na pierwszy rzut oka widać, że to
szaleństwo w innym stylu. Unowocześnione o nowe możliwości, czasami wręcz do
przesady. Wyjątkowo ciekawym zabiegiem jest tu chociażby zremixowanie utworów
muzycznych znanych z jedynki i udawanie jakby nigdy nic, że to te same. I
nieważne czy to ma sens czy nie, nawet jeśli mamy tu do czynienia z piosenką
puszczoną ze starej płyty winylowej znalezionej w kartonie po rupieciach to na
pewno nie będzie brzmieć tak jak kiedyś. Tym sposobem Iggy’emu Popowi znikąd zaczyna
nagle towarzyszyć The Prodigy, a „Born Slippy” zamienia się w „Slow Slippy”. Analogicznie
tak można by było określić całe „T2” – niby znamy już ten kawałek, ale brzmi
tak jakbyśmy doświadczali czegoś zupełnie nowego. Inna konwencja i gatunek, za
to ten sam świat i bohaterowie.
Jestem jednak świadom, że niektórym widzom zapewne nie przypadnie
do gustu taki zabieg i poczują się raczej rozczarowani, gdy uświadomią sobie,
że nie będą mieli do czynienia z nową opowieścią w duchu pierwszej części, a
zamiast tego otrzymają cały stos materiału, który już dobrze znają. Można by
łatwo zarzucić temu filmowi, że po drodze gubi gdzieś własną tożsamość i staje
się raczej suplementem uzupełniającym część pierwszą. Do pewnego stopnia jest
to prawda, ale taka już specyfika tego dzieła i czym prędzej się z nią
pogodzimy tym lepiej dla nas. Na odpowiedni trop powinny nas już nakierować
słowa: „Nostalgia, dlatego tu jesteś”, którymi to Sick Boy zwraca się do
Rentona, a raczej reżyser do widza. To jest moment, w którym powinniśmy sobie
uświadomić, że przecież właśnie to nas ściągnęło na salę kinową. Czysta chęć
przypomnienia sobie starych „dobrych” czasów. Boyle jak najbardziej realizuje
nasze pragnienia, tylko w nie do końca taki sposób o jakim myśmy początkowo
myśleli. „T2” od początku do końca bazuje na nostalgii, ale robi to w
samoświadomy i inteligentny sposób. Reżyser idzie tu na przekór oczekiwaniom widowni
i pokazuje jak podobni do bohaterów filmu jesteśmy. Siedząc na sali kinowej
zapewne tkwimy w podobnym miejscu co oni, ponieważ na każdym z nas ciąży bagaż
nostalgii, przez który nie jesteśmy w stanie pogodzić się z faktem, że pewne
rzeczy już po prostu minęły. Niestety tkwienie w miejscu i spoglądanie
bezustannie w przeszłość nie pozwoli nam posunąć się do przodu, a tym bardziej
nie sprawi, że te dawne lata nagle powrócą. Nie oznacza to też jednak, że
powinniśmy porzucić wszystko to co było i zacząć życie od początku. Wręcz
przeciwnie, Boyle proponuje nam rozliczyć się z minionymi latami, zaakceptować
je, bo i tak nie mamy już na nie wpływu. Należy skupić się na tym co jest
teraz, bo tak łatwo może się to zmienić w kolejny stracony rok życia.
Z jednej strony mi wstyd, że za tę recenzję zabrałem się tak
późno. Z drugiej zaś, gdybym ją napisał na gorąco, zaraz po seansie to bym tego
po prostu żałował. Cały tekst by wyglądał diametralnie inaczej, a moja opinia
po zaledwie dwóch tygodniach byłaby już nieaktualna. Wszystko za sprawą błędnej
interpretacji obrazu jaką początkowo przyjąłem. Po wyjściu z sali kinowej byłem
umiarkowanie usatysfakcjonowany, ale narzekałem, że ta produkcja nie proponuje
nic od siebie, jedynie nostalgiczne wspominki. Tak jakby sami twórcy woleliby
bym oglądał w tym czasie część pierwszą niżeli jej kontynuację. Po pewnym
czasie na szczęście natknąłem się na wywiad z Dannym Boylem, w którym to
reżyser mówił, że o to właśnie mniej więcej chodziło. Jest to nie tylko
opowieść o paczce przyjaciół z Edynburga lub o nas samych, ale i komentarz
Danny’ego Boyla o wszelkich remake’ach, sequelach i prequelach tworzonych po
latach. Bo nieważne jak bardzo czegoś byśmy nie kochali to powinniśmy się z tym
pogodzić, że wszystko kiedyś się kończy i należy to zaakceptować. Zarówno w
kinie, jak i w prawdziwym życiu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz