piątek, 30 czerwca 2017

Trzy Smaki Cornetto - recenzja

Tekst, który właśnie czytacie miał być początkowo trzema oddzielnymi recenzjami. Jednak gdy tylko zacząłem pisać pierwszą z nich zorientowałem się, że wiele tych samych motywów przewija się przez wszystkie trzy filmy, a z racji tego, że nie lubię się powtarzać to zdecydowałem machnąć jeden porządny tekst o całej trylogii Cornetto. Tym samym niejako podsumowując większą część twórczości Edgara Wrighta zaraz przed polską premierą jego najnowszego filmu – Baby Drivera. Co zaś z pozostawionym Scottem Pilgrimem? Na niego jeszcze przyjdzie odpowiedni czas.
Przechodząc do konkretu… czym jest właściwie trylogia Cornetto? To na wpół ironiczny tryptyk parodii stworzonych przez Edgara Wrighta, w którego skład wchodzi Shaun of the Dead, Hot Fuzz i  The World`s End. Najśmieszniejszy w tym wszystkim jest fakt, że początkowo nie miały być to w żaden sposób powiązane ze sobą produkcje, a określenie Three Flavours Cornetto Trilogy powstało podczas wywiadu promocyjnego do Hot Fuzz jako żart reżysera na temat rzekomego powiązania jego nowego dzieła ze wcześniejszym, nawiązując tym samym do Trzech Kolorów Krzysztofa Kieślowskiego. Głupi gag, przerodził się jednak w coś więcej i trzecią część stworzono już w ten sposób by świadomie domknąć ten tryptyk. Oczywiście od strony fabularnej owe filmy nie mają za wiele ze sobą wspólnego. Spaja je zaś ta sama zwariowana stylistyka, podobne założenia, czy pojedynczy członkowie obsady z Simonem Peggiem i Nickiem Frostem na czele. Co jednak pozostaje najważniejsze – we wszystkich trzech częściach pojawiają się lody Cornetto! Czerwone, niebieskie i zielone. Reprezentujące jaki gatunek filmowy aktualnie reżyser wziął pod lupę. Są to kolejno: filmy o zombie, buddy cop movie i sci-fi.
Myśl przewodnia towarzysząca tym filmom jest prosta - wziąć na warsztat jakąś oklepaną konwencję, rozłożyć ją na czynniki pierwsze, znaleźć w niej wszystko co najgorsze, najgłupsze, ale i najpiękniejsze, a na koniec z każdego motywu wycisnąć tyle ile to jest tylko możliwe. Może brzmieć to banalnie, ale sposób wykonania to już klasa sama w sobie. Reżyser potrafi się nimi po prostu dobrze bawić, a nasze przyzwyczajenia do oklepanych schematów wykorzystywać by co rusz wodzić widza za nos. Jednak dekonstrukcja kina gatunkowego to nie wszystko co Brytyjczyk w swojej trylogii ma nam do zaoferowania. Cały tryptyk stoi gdzieś na skraju czwartej ściany, pomiędzy jednym wielkim żartem, a miłością do ruchomych obrazków.  Bowiem reżyser uświadamiając odbiorcę jak wiele motywów filmowych w prawdziwym życiu nie miałaby sensu to przypomina nam tym samym czemu pomimo tego zawsze kupujemy te bzdury i dajemy się po prostu ponieść magii kinu.

Nikt co prawda nie ukrywa, że największa zabawa czyha na tych, którzy są za pan brat z wyżej wspomnianymi gatunkami filmowymi, ale zasób gagów jakimi owe produkcje dysponują są na szczęście na tyle duże, że wszyscy będą w stanie znaleźć tu coś dla siebie, a każdy kolejny seans może stanowić inne doświadczenie. Tutejsze nasycenie żartów wszelkiej maści jest tak gęste, że nie jestem w stanie uwierzyć, że ktoś byłby w stanie je wszystkie wychwycić za pierwszym podejściem. Wachlarz humoru w jaki Wright wraz z Peggiem są zaopatrzeni jest niezwykle imponujący, wręcz unikatowy. Zawiera na dobrą sprawę dosłownie każdy rodzaj rozrywki. Od slapsticku i absurdu przez gry słowne, żarty sytuacyjne i nawiązania do popkultury. Jednak prawdziwa siła, którą operuje Wright, a o której wielu innych reżyserów komedii zapomina jest to co czyni kino kinem – obraz, dźwięk i montaż. Brytyjczyk ma unikatową umiejętność w wydobyciu żartu nawet tam gdzie takowy nie istnieje. Nie idzie na skróty i nie żeruje jedynie na dobrze napisanym scenariuszu. Doskonale zdaje sobie sprawę, że dobry pomysł to dopiero połowa sukcesu i niekiedy sposób podania jest wręcz ważniejszy niżeli sama treść. Nieważne czy to pojedynczy efekt dźwiękowy, czy specyficzne ujęcie kamery, Wright potrafi znaleźć humor absolutnie we wszystkim. Za co go jednak najbardziej cenię to sposób w jaki potrafi wykorzystać montaż. Niby jest to element stanowiący podstawę każdej produkcji, ale pomimo tego nie każdy reżyser potrafi wykorzystać pełną moc jaka kryje się w tym narzędziu.
Początki jednak do najprostszych nie należały, trzeba mieć jaja by sięgnąć po najbardziej wyeksploatowany motyw w historii popkultury z przekonaniem, że jest się w stanie coś jeszcze z niego wycisnąć. Bo kto jak kto, ale nieumarli zdążyli się już doczekać wszelkich możliwych wcieleń. Zarówno horrorowych i dramatycznych, co luźniejszych komediowych, czy nawet romantycznych. To co proponuje nam Wright w Wysypie żywych trupów to pewnego rodzaju synteza wszystkiego co zombie dotychczas spotkało. Nie braknie tu nawiązań do klasyki gatunku i tworów Cesara Romero, czy bezpretensjonalnej rozwałki i rozlewu krwi godnej kinu klasy Z. To teoretycznie najsłabszy film z dorobku Brytyjczyka, choć jednocześnie jest na tyle dobry, że póki nie spróbujecie następnych to się o tym nie przekonacie. Zaś drugi smak Wrighta to już film niemalże doskonały. Tym razem pod ostrzał zostają wystawione wszystkie filmy z policjantami w roli głównej, szczególnie tych popularnych w latach 90. Nie ma tu mowy o ani jednej niepotrzebnej scenie, czy linijki dialogi. Wszystko tu pełni swoją rolę i w jakiś sposób odnosi się do praw rządzących tymże gatunkiem. 100% komedii w komedii. Zaś miętowe lody Cornetto, symbolizujące przybyszy z innej planety to mówiąc najkrócej najbardziej zwariowany pijacki wieczór jaki miałem okazję dotychczas zobaczyć w kinie. Na tym etapie reżyser jest pozbawiony wszelkich hamulców i robi na ekranie co mu się żywnie podoba. Nie obyło się bez lekkiej czkawki, ale ostatecznie trzeba mu przyznać, że z tego alkoholowo-kosmicznego szaleństwa również wychodzi obronną ręką.

Wbrew pierwotnym pozorom treść tych filmów mimo wszystko ma parę wspólnych mianowników. I nie mówię tu tylko o paru bliźniaczych scenach co o podobnej konstrukcji, ogólnym przesłaniu i podejściu do bohaterów. Każda z tych części zaczyna się raczej niewinnie.  Mamy bohatera (Simon Pegg), który  musi się mierzyć z problemami życia codziennego - za pierwszym razem jest to rozpad w związku, w drugim osamotnienie i pracoholizm, a w trójce rozterki egzystencjonalne i kryzys wieku średniego. Zaś czym dalej w las tym sprawy coraz bardziej się komplikują i film nabiera coraz to bardziej absurdalnego obrotu spraw. Pomimo jednak tego prześmiewczego  tonu Wright traktuje cały czas swoich czołowych bohaterów całkowicie na poważnie i szanuje ich życie osobiste, bo przecież nie ważne jak bardzo ktoś byłby karykaturalną postacią to emocje, które ze sobą niesie są zawsze prawdziwe. To sprawia, że my jako widzowie jesteśmy w stanie ciągle im kibicować, a apokalipsa jaka się na nich czai tuż za rogiem stanowi na dobrą sprawę jedynie tło ich rozwoju, a nie podstawowy problem. Szybko się też przekonamy, że nic tak nie spaja ludzi jak nieunikniony koniec świata. Wright przekonuje nas, że nieważne czy mamy do czynienia z hordą zombie, zorganizowaną organizacją przestępcza, czy atakiem przybyszów z innej galaktyki to najważniejsze jest by mieć ze sobą grupkę przyjaciół, z którymi można babrać się w tym całym bagnie i po prostu czerpać z życia jak najwięcej frajdy. Nawet jeżeli śmierć puka do waszych drzwi…
W tej prostej sentencji tkwi cały geniusz kina Wrighta. Trylogia Cornetto to nie tylko hołd oddany kinie gatunkowemu co wielki manifest przyjaźni, zabawy i życia. Nie ma znaczenia tak naprawdę jak bardzo nieprawdopodobne są wydarzenia przedstawione we wszystkich trzech filmach, bo na dobrą sprawę przypominają bardziej nasz „normalny” świat niż mogło by się nam wydawać. Zombie nie wiele się różni od zblazowanego społeczeństwa i ponurej rzeczywistości, która nas przytłacza, tajna organizacja to nic innego jak kolejna przeciwność los, z którą bohater musi się skonfrontować w nowym środowisku by się zaklimatyzować, a wieś opanowana przez kosmitów tylko uwypukla stwierdzenie, że pewne czasy już minęły, a świat nie jest już taki sam. Brzmi to trochę absurdalnie, ale tak też powinno. W świecie Wrighta nonsens stanowi przecież podstawowy budulec każdej historii. Na szczęście za każdą z tych wielkich głupot i każdą salwą śmiechu kryje się wielkie serducho reżysera i przeogromna miłość do kina. O wielkości Wrighta jednak najlepiej świadczy jego sama filmografia. Mało, który twórca może się pochwalić faktem, że nie nakręcił dotąd ani jednego choćby przeciętnego filmu. Zaś tworząc trylogię Cornetto udowodnił, że czuje się swobodnie w jakiejkolwiek konwencji, a jego wyobraźnia ma nieograniczone możliwości. To wszystko czyni Wrighta jednego z najwybitniejszych reżyserów naszych czasów i mistrza komedii jedynego w swoim rodzaju!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz