Fabuła filmu, jak sam tytuł wskazuje, kręci się wokół postaci króla Artura i od razu ostrzegam niezorientowanych – to w żadnym wypadku nie jest film historyczny. Ritchie bowiem czerpie garściami ze wszelkich legend arturiańskich kreując tym samym świat fantasy rodem z Władcy Pierścieni. Nie brakuje tu zarówno elementów magii, co gigantycznych kreatur, czy różnego rodzaju widm, duchów oraz upiorów. Fani Tolkiena poczują się jak w domu. Zaś sam Artur został poddany małej reinterpretacji i to takiej wyjątkowo typowej dla stylu reżysera. Na dobrą sprawę owy bohater niewiele się różni od postaci, które mogliśmy poznać w pierwszych filmach gangsterskich Guya Ritchiego. To typ cwaniaka - rzezimieszka, czasami operującego zbyt dużą pewnością siebie i ciętym, sarkastycznym poczuciem humoru. Przypominam jednak, że Legenda Miecza bierze na warsztat początek drogi jaką Arturowi przyjdzie przebyć, więc taka wersja tej postaci jest jak najbardziej na miejscu. To człowiek znikąd, ktoś kto po prostu musi nieustannie kombinować by przeżyć w tym przygnębiającym świecie jaki go otacza. Wszystko oczywiście się drastycznie zmienia, ze względu na wyciągnięcie ikonicznego Excalibura ze skały. Wtedy wkracza też główna oś fabularna, a wraz z nią, jak się okazuje – heist movie! Cel jest jeden – odbić Camelot, a tym samy całą Anglię od okrutnego władcy – Vortigerna!
Wszystko na tym etapie brzmi jeszcze jak marzenie, mamy charyzmatycznego
protagonistę, mamy swego rodzaju „napad na bank” i Guya Ritchiego na stołku
reżysera. W czym tkwi, więc problem? A w tymże, że reżyser chyba sam nie
wiedział jak ugryźć temat, który paradoksalnie już zdążył parę razy przetrawić.
Królowi Arturowi brakuje tego na co liczyłem najbardziej – tej niepohamowanej
brawury jaką Ritchie od zawsze dysponował. Co prawda jest ona wciąż na tyle widoczna
by zorientować się z czyim filmem mamy do czynienia, ale mimo to wychodząc z
kina czułem przede wszystkim niedosyt. Wygląda to tak jakby reżyser
specjalnie się hamował by tym razem nie przyszarżować za mocno. Choć nie raz już nam w sumie zdążył
udowodnić, że w jego szaleństwie jest metoda. W efekcie Legenda Miecza przypomina dwa filmy sklejone w jeden. Po jednej strony
barykady stoi przerost formy nad treścią, a po przeciwnej - fantasy z miałkim
scenariuszem. Nie trudno więc zauważyć, że na takowym polu bitwy fabuła filmu
nie ma zbyt wielkich szans na przeżycie… Dialogi bywają drewniane, historia
jest nieangażująca, a co najgorsze - większość postaci pozbawiona została jakiekolwiek
charakteru. Przez co gdzieś po drodze zginęły wszelkie emocje, a fabuła, z którą
widz ma do czynienia może go najzwyczajniej przestać interesować.
Wielka szkoda, bo gdzieś w tym projekcie wciąż drzemie film,
którego oczekiwałem. Dla wszystkich niezainteresowanych seansem zachęcam chociaż
do przesłuchania ścieżki muzycznej, do której nie mam najmniejszych zarzutów.
Jest po prostu genialna. Pełna werwy, odważna, szybka, wyjątkowa – taki powinien
być też ten film. Rozmachu i widowiskowości mimo wszystko jednak nie mogę mu
odmówić, choć momentami widać, że za ambicjami i wyobraźnią reżysera nie nadąża
budżet. Co przejawia się od czasu do czasu kłującą w oczy mierną jakością CGI. Zadziwiający
mimo wszystko jest dla mnie fakt, że to kolejny projekt Ritchiego, który
zarabia krocie. Tym razem jednak nie jest mi z tego powodu szczególnie smutno. Na
kontynuację z ekipą Okrągłego Stołu raczej nie ma co liczyć…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz